BRESLANDCZYK - tekst i obraz
Przyszedłem na świat w roku 1975, w jednym z najpiękniejszych miast Polski, w czasie spadających liści – jakby to powiedzieli Indianie.
Przyszedłem na świat w roku 1975, w jednym z najpiękniejszych miast Polski, w czasie spadających liści – jakby to powiedzieli Indianie.
Po
latach nazwałem Je Breslandią. To mój ukłon w stronę
niezliczonych bajek, baśni i powieści fantasy, których fanem
jestem do dziś, a które ukształtowały moją psychikę oraz
osobowość bardziej niż dom, szkoła i świat rzeczywisty.
I
nie zawsze były to miłe opowieści, bowiem tacy pisarze, jak bracia
Grimm, Andersen czy też mój mistrz – J.R.R. Tolkien, wplatali w
swoje historie poza dobrem i miłością także ból, strach oraz
wszechobecny smutek. Owa mieszanka uczuć kłębiła się więc we
mnie i rosła wraz ze mną. Gdy miałem lat mniej więcej piętnaście,
usłyszałem muzykę tworzoną przez brytyjski zespół Depeche Mode
i to była prawdziwa wisienka na torcie...
Najwcześniejsze dzieciństwo spędziłem na swoistych polach Nephilim mojego miasta, w jednej z najstarszych, najniebezpieczniejszych i najobskórniejszych z jego dzielnic.
Okres szkoły średniej to lata życia w ludzkim mrowisku, wśród błota i betonów "wielkiej płyty". Dopiero w czasach studenckich wyrwałem się stamtąd i ruszyłem w świat.
Mieszkałem,
uczyłem się i pracowałem w kilku miastach Polski. Odwiedziłem
także Niemcy oraz Wielką Brytanię. Ciekawość świata, ludzi,
oraz sytuacja rodzinna i finansowa, goniły mnie z miejsca na
miejsce. Żyłem na walizkach. To była prawdziwa szkoła życia,
bezlitosna owszem, ale też pełna pozytywnych przeżyć. Poznałem
mnóstwo wspaniałych ludzi i nauczyłem się rzeczy, których w domu
nigdy bym nie poznał. I wreszcie znalazłem miłość życia!
Przepiękny
okruch słońca, niewielki wzrostem, lecz o wadze serca równej masie
Księżyca. Silna i niezależna, o artystycznej duszy. Zafascynowana
przyrodą i fantastyką, pochłonęła mnie całkowicie. Była jak
lina dla alpinisty, oplotła mnie, stając się statecznikiem,
gwarantem bezpieczeństwa. Połączyło Nas uczucie prawdziwe,
potężne, wypełniło mnie siłą i energią, jakiej nigdy wcześniej
nie zaznałem.
Owocem tej miłości jest wspaniały człowiek, jeszcze bardzo młody,
lecz będący cudowną mieszanką naszych osobowości. Rośnie w
oczach, rozwija się i kształtuje, zmieniając na nowo moje
spojrzenie na świat...
Odmienił także moją drugą połówkę.
Niestety diametralnie...
Lina
pękła, świat szaleńczo zawirował mi przed oczami. Zgasło
światło, zapadł mrok, a jedyne serce pokrył lód.
B.6.12.16.
NAIRAM - Rzeźba, obraz, tekst
" Pies"
Byłem wesół, posłuszny
wszystkie prośby i nakazy
wykonywałem bez urazy
- bo Oni chcieli tak!
Mijały swawolne dni
lato, jesień, zima
Dzisiaj uwięź mnie
trzyma
- bo Oni chcieli tak!
Wołałem nie chcę nie
grzbiet, łapy, ociekają
krwią
przyjaciele kundlem zwą
- bo Oni chcieli tak!
Gdy jest wolny, jest
leniwy
niech poczuje ludzką
pięść
będzie głośno szczekał
cicho skamlał jeść
- bo Oni chcieli tak!
Aż nadszedł ranek
i obok budy martwy leżał
pies
a w kątach ślepi
dwie
wielkie, zastygłe łzy
- bo Oni chcieli tak!
Bo Oni chcieli tak!
N. 15.08.69.
* * *
Shadow Mode Gallery - szkice...
... i "Królowa snów" akt - grafika - aut.B
Idąc – marzył
Idąc – marzył
Marząc – śnił
I w snach wciąż szukał.
A czy znalazł na jawie?
Prawie.
Po latach wędrówki,
w małym, skromnym mieście
Wśród tłumów
przechodniów,
ujrzał Ją nareszcie!
Na wskroś,
przeniknął go Jej oczu
kolor
Niczym zamglonych,
brzozowych lasów walor.
Zauroczony,
wsłuchiwał się w każde
Jej słowo
i spijał je chciwie,
i odkrywał Ją na nowo!
Bo usta Jej,
o kolorze świeżych
wiśni,
nęciły Go blaskiem
i kształtem tak cudnym,
jaki chłopcu
nigdy wcześniej się nie
przyśnił!
Kibić Jej smukła,
książęca, wysoka!
Ruchy pełne wdzięku i
miłe dla oka!
Nie chłopca już,
lecz mężczyzny,
co się w Nim obudził
a który stanowczo, choć
z trudem,
nawał myśli studził!
Młodzieńczo śmiałych,
choć płochych.
A było ich tyle,
iż w duszy Jego wirując,
niczym motyle,
w tańcu obłędnym,
połyskliwie namiętnym,
mówiły
o jednym...
w ramiona Ją porwać...
zerwać z Niej odzienie!
nie... nie...
Co się ze mną dzieje!?!
A Ona wciąż
uśmiechnięta,
efektem zadowolona
jak każda kobieta, gdy
tego dokona!
W lot pojęła duszy Jego
rozterkę
i nie namyślając się
więcej
przedłużała udrękę!
Przybliża się doń,
szepcze
językiem zwilża usta.
Ruchem tak obliczonym
by kwiecista chusta,
co cierpliwie na ramionach
leżała,
zsunęła się z
dekoldu...
Odkrywając obszar Jej
ciała,
szczelnie dotąd
zasłonięty,
co nagle odgadniony...
...stać się ma ponętnym!
Nie myliła się wcale,
myśląc już nieskromnie:
jeszcze chwilka, kochany
a należał będziesz do
mnie!
Więc grę swoją
nieśpiesznie prowadziła
dalej,
prezentując chłopcu
wdzięki coraz śmielej!
Ten zaś rozogniony,
rozmarzony wielce
widzi już Ją nagą,
nie zaś w tej sukience
co po części tylko,
niczym chustka mała
skromną jest zasłoną
Jej pięknego ciała!
W żyłach Jego płomień,
żar coraz gorędszy.
Nie krew to już, a
żelazo,
ciężarem pragnienia
dręczy
Wszelkie członki Jego,
stężałe do boju!
On już Jej nie słyszy,
nie rozumie,
dość ma tego znoju!
No kiedy, ach kiedyż,
to wreszcie nastąpi?
Kiedy uda rozchyli
by do Nieba wstąpił,
bądź Piekła,
nieważnym to wcale!
Byle z Nią, byle razem,
w miłosnym
szale...utonąć!
Rozpłynąć się...
zapomnieć...
przestać istnieć...
Lecz cóż to za cisza,
oczy otwiera zdziwiony,
a Jej nie ma!
No jak to- krzyczy
zrozpaczony!
Gdzie jesteś
kwiatuszku, motylku,
rozpusto!
Nie zostawiaj mnie teraz,
czemu tu tak....pusto?!
Ona odeszła
nie ujrzy Jej już więcej.
Niczym elfia królowa
w swej letniej sukience,
kołysząc w takt kroków
kształtnymi biodrami
co noc doń powraca
z sennymi...
...zmorami...
Koleżance na pamiątkę...
W czasach studenckich
dorabiałem do życia, pisując w wolnych chwilach pomiędzy
zajęciami, tego typu żarciki "literackie". Zwłaszcza w
kawiarniach, po paru piwach, miały wzięcie, ja żarcie, więcej
piwa i zajęcie:). B.
* * *
SOBOTA
Za
oknem wstaje świt. Pierwsze promienie słońca ogrzewają stare
mury. Lekki, październikowy wiatr rozgania opary budzącego się już
miasta.
Obok
łóżka, na stoliku, przy nocnej lampce, leży dorodny owoc
kasztanowca. Dostała go kilka dni wcześniej od męża, zamiast
kwiatów. Zielona dotąd skórka zdążyła już zbrązowieć i
pęknąć, odkrywając dwa kasztany, przytulone do siebie siłą
natury. To początek nowej, niepowtarzalnej historii...
Mama
i syn śpią spokojnie, bezpieczni miłością. Nie budźmy ich więc,
pozwólmy rozkwitnąć uczuciu silnemu jak skała, i jak skała
kruchemu...
* * *
PTASIA ULICA
W
środku ogromnego, historycznego miasta, oczom uważnego widza
umknęłaby zapewne owa uliczka.
Niedługa, zaledwie z dwieście
metrów mająca, odstraszała brudem i starością. Obdrapane mury,
pamiętające jeszcze czasy okupacji. Zaślepione dyktą okna dolnych
pięter kilku starych kamieniczek, połączonych w jeden ciąg ścian.
Wielka bryła ciemnych, wiekowych cegieł, sporadycznie rozświetlona
iskrami mrocznych okien, niczym okulary ślepca, nie pozwalających
ujrzeć sekretów za nimi skrytych. Ukrywały zaś zwykle ciche i
biedne domy, gdzie nie słychać było muzyki, nikt nie czytał
dzieciom bajek, a radosny śmiech był tak rzadki, jak śpiew
skowronka zimą.
Atmosfery smutku i opuszczenia
nie zmniejszało nawet wesołe słońce, gdy wędrując wśród tych
pomników dawnych lat, wydobywało zapomniane już piękno klasycznej
architektury.
Oświetlało jednak ono tylko
dachy i wyższe piętra, parter oraz ulicę pozostawiając w ciągłym
mroku, nawet za dnia. Było tu wilgotno i wiecznie zimno, plemiło
się robactwo i szczury. Klatki schodowe śmierdziały uryną i
starością. Czasem śmiercią. Wszystko zaś pokryte wiekową
warstwą kurzu, tłustej sadzy i spalin, uszlachetnione
srebrno-czarnymi girlandami ptasich odchodów.
Na
tej uliczce spędziłem najwcześniejsze dzieciństwo i poznałem
trudy życia. Nigdy później smaki i zapachy tego miejsca mnie nie
opuściły, wspomnień zaś nie zatarły lata wędrówek.
Ptasia
Ulica przylegała bezpośrednio do innej, większej, odmiennej
jednak, buchającej życiem i ruchem wszelakim. Niczym tętnica w
ciele miasta, ogłuszała hałasem, dźgając w oczy szybkością
zmian i kalejdoskopem obrazów. Dziecięce wózki, popychane przez
spacerujące dostojnie matki w różnym wieku. Samochody, w kolorach
mydła i tektury, ciągnące za sobą czarne wstęgi spalin.
Dzwonki
dudniących po szynach tramwajów, przywodzących skojarzenia ze
średniowiecznymi twierdzami. Zbrojnych lakierowaną, drewnianą
boazerią, wraz z ciężkimi odrzwiami, otwieranymi dzięki
skomplikowanemu systemowi lin konopnych i kołowrotków, których
praca zawsze fascynowała najmłodszych pasażerów, wciśniętych
głęboko w drewniane ławki wewnątrz. Zobaczyć tam można było
także magicznie błyszczący dzwonek z brązu lub mosiądzu i
usłyszeć jego ostry dźwięk zawsze, gdy tramwaj ruszał z miejsca
postoju.
Do
życia, na ten jeden, krótki moment, pobudzał go tajemniczy
człowiek w niebieskim stroju i czapce na głowie, zasiadający w
kabinie motorniczego za dziwną, żelazną korbą, którą obracał w
te i z powrotem. Sporadycznie rzucając okiem w okrągłe lusterko
wiszące nad swą głową, człowiek ów obserwował i widział
wszystko. Owo spojrzenie czułem zawsze na sobie podczas jazdy,
dlatego bałem się nawet głośniej odetchnąć.
Towarzyszył zwykle temu
wszystkiemu specyficzny swąd smaru, spoconych ciał i opary dymu
tytoniowego, z papierosów palonych przez ukrytych za długimi
włosami i obfitymi brodami pasażerów.
Przerażająca swym ogromem
ulica miała jednak jeden punkt, który, niczym kwiat na środku
martwego pola, ściągał do siebie okoliczne dzieciaki jak pszczoły
do nektaru.
Była
nim maleńka, pachnąca słodyczą lodziarnia. Niewielkie okienko,
wciśnięte pomiędzy monochromatycznymi szyldami okien wystawowych,
a ciemnymi lochami zawsze otwartych klatek schodowych.
Owa
lodziarnia śniła nam się nocami, rozmawialiśmy o niej ciągle i
tęskniliśmy. Była jedynym miejscem, dzięki któremu nauczyłem
się, iż za pieniądze można dostać coś miłego i pożądanego.
Dotarcie jednak do niej oznaczało ogromne ryzyko, bowiem przedrzeć
się trzeba było z naszej, na drugą stronę owej ścieżki śmierci.
Dwa
podwójne pasy dla samochodów, pośrodku rozdzielone szynami
tramwajowymi, były niczym pole bitwy. Wystarczyła chwila nieuwagi i
gasło kolejne, młode życie. Za mojego krótkiego dzieciństwa owe
"pola śmierci" zabrały dwoje moich kolegów.
Śmietankowo-jagodowa słodycz lodów była jednakoż lekarstwem na
największy nawet strach i nagrodą dla odważnych. Do końca życia
zapamiętam ich smak. Dziś nie ma już takich lodów...
"Ptasia Ulica" (
fragment )
* * *
TAJEMNICA
Od
zawsze zafascynowany nowością i wciąż poszukujący wrażeń,
jechałem na miejsce spotkania pełen nadziei na nowe doznania.
Estetyczne, czy jedynie eteryczne, tego nie wiedziałem.
Jakie to w końcu miało
znaczenie, wobec nicości dnia codziennego, szarości i braku
jakichkolwiek podniet w mym ubliżająco ubogim życiu? Pragnąłem,
chciałem i domagałem się wreszcie czegoś nowego, prawdziwego, a
to przecież mi obiecano! – Przeżyjesz rozkosz – mówił –
Będziesz miał to, czego chcesz…tylko przyjedź! Jechałem więc,
a serce szalało w mej martwej od lat piersi. Oczekiwałem duchowej
inicjacji, jak w dniu, kiedy po raz pierwszy dane mi było ujrzeć
kobiece tajemnice!
Dotarłem na miejsce,
pośrednio jedynie orientując się, czy nadal jestem panem własnych
zmysłów. Wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko i przy
mizernym udziale szarych komórek. Poczułem strach? Tak, to właśnie
zapaliło się w mych oczach, lęk wypełnił mi trzewia gorącym
kwasem…
Co
będzie dalej, podnieta czy ból?
Samcza rozkosz dotarcia do
źródła, zogniskowanego w przestrzeni chronionej zasiekami
rozkosznie zagmatwanej, lecz zdecydowanie zbyt długiej gry wstępnej?
A może jedynie porażka i perlisty śmiech uszminkowanych tandetnie
ust?
Czy
tylko o to chodzi każdemu zniewolonemu pięknem, by dać
sponiewierać się jeszcze bardziej, poza granice rozsądku i
wierności, tak bardzo pożądanej przez innych? Nie wiedziałem.
Bezwolny jak golem wykonałem kolejny krok…
SPOTKANIE
Zasiadłem w fotelu, tym co
zawsze.
Potrzebowałem czegoś
znajomego, punktu oparcia pewniejszego niż wiara. Nie sądziłem, iż
tak bardzo mogę stracić poczucie wewnętrznej równowagi! Co się
ze mną dzieje? - pomyślałem – w końcu to tylko kobieta,!
Zakazany, choć zewsząd
pożądany owoc romansu Boga z Szatanem.
Dziecię uporządkowanego
Chaosu, wypełnionej dźwiękiem i smakiem Nicości! WIELKIE
NIC, UŁOŻONE I PODANE WEDŁUG WZORU OKREŚLONEGO MĘSKIM
UPOŚLEDZENIEM.
Nic więcej. A jednak…
Nic więcej. A jednak…
Lodowe ściany mego serca
zadrżały podejrzanie, Jej kroki, niczym wojenne werble zapomnianych
dawno bogów, zogniskowały się w samym centrum zimnej twierdzy
niepamięci. Zbliżała się chwila prawdy. za moment żywy ogień
stanie naprzeciw chłodu martwych wspomnień!
Za
moment, być może, runie mój biało-srebrny świat, wszystko
zniknie w oparach pożądania i gwałtu. Zapłoną martwe pola,
stracę ostatni bastion własnego Ja na granicach świadomości i
zniknę… Rozwieję się jak dym, jak morowe powietrze w letniej
bryzie, gdy nadchodzi zbawienie. Katharsis serca i duszy.
Weszła. Już nic nie mogło
mnie uratować, podniosłem więc twarz i spojrzałem Jej w oczy.
Zadrżałem…
POTĘGA
MROKU
Pierwsze co zobaczyłem, to
stal i organiczne zimno w Jej oczach. Błąkały się w nich ognie
piekielne, wył wiatr pędzący przez bezkresne pustkowia, niosący
jęki potępionych dusz. Stała przede mną niczym wcielony demon,
pełna żaru i namiętności podsycanej niezaspokojoną żądzą.
Piękno i zło w jednym. Jak kwiat lotosu, niosący śmierć i
ukojenie, truciznę i słodycz zamknięte w pięknej oprawie.
Omiotłem szybkim spojrzeniem
Jej ciało, a wynaturzona wyobraźnia zrobiła swoje. I poczułem
ból, gdzieś tam, w dole. I dziwny żal, gdy zrozumiałem, że to
tylko mrzonka...
Nie
będzie rewolucji, kolejnego kroku nad przepaścią. Nagle bowiem
przed oczami przeleciały mi obrazy wszystkich kobiet, które dane
było mi poznać i posiąść. Blade jednak i bez wyrazu, pozbawione
koloru życia niczym kamienne posagi, równie zimne i bezwonne.
Zrozumiałem, iż pustka w mym sercu sięga daleko głębiej niż
sadziłem.
Płomień oświetlił lodową
pustkę, żar błysnął wśród zastygłych kształtów, lecz ledwie
na moment. Chwilę zbyt krótką, by naruszyć podstawy mej martwej
duszy. Mrok ponownie zasiadł na swym zimnym tronie, a ślepi słudzy
wnieśli portret Królowej. Jedynej, jaka istnieje. Która jest, lecz
zapragnęła Nie-bytu, i w Nie-byt odeszła. Pozostawiając pustkę i
własny wizerunek, wypalony zimnem na dnie martwego oceanu duszy.
Chwila rozkoszy minęła i
zgasła. Zamknąłem oczy…
BARWY
NAMIĘTNOŚCI
Zagarnęła mnie ciemność,
bezpieczna pozbawioną kształtu nicością. Co dziwne, poczułem
ulgę, gdy odnalazłem się w sobie na nowo. Odzyskiwałem powoli
władzę nad udręczonymi zmysłami, postanowiłem więc powrócić
do gry toczącej się na granicy poznania.
Teraz powodowała mną
niepokorna ciekawość, pozbawiona już lęku i nasycona pragnieniem
…wolności! Wszelakiej, nie ograniczonej zasadami, ani tandetnymi,
niewiele wartymi przysięgami. O taką wolność walczą wszyscy
niewolnicy codzienności, przestępcy miłości i ofiary uczuć.
Jedną z nich byłem Ja. Dałem się zniewolić w tak łatwy do
przewidzenia sposób, że banalność tej sytuacji roznieciła w mym
sercu gniew, a ten przyniósł ukojenie!
Jest w sercach ludzi takie
miejsce, które się nigdy nie zapełnia, a mimo to czekamy, czasem
nawet całe życie na tę chwilę. Jednak nie ja. Nie muszę...
To miejsce w mym sercu jest
już zajęte od dawna. Pełno w nim kolorów Violetu i starego złota,
ciemnego brązu i oliwki, dopełnionych zapachem miodu, mleka i
kokosów. Wspomnieniami słońca w Jej włosach, skrawkami słów i
śmiechu, czułością dotyku i smakiem ust. Pierwszym płaczem
pierworodnego i ciągłym lękiem, by niczego nie stracić, nie
przeoczyć. Bo każde wspomnienie jest warte więcej, niż całe moje
życie. To moja tarcza i schron. Twierdza potężniejsza od żalu,
smutku i rozpaczy. Ale i więzienie.
KONIEC MARZEŃ
Bo nadzieję miał przeżyć
życie z kimś, kto odróżnia miłość od rżnięcia...
„Ona była jak Szwajcaria, piękna, ale głupia. I wszystko stało się jasne, jakby ktoś wytarł szybę po deszczu.”. Koniec marzeń...
„Ona była jak Szwajcaria, piękna, ale głupia. I wszystko stało się jasne, jakby ktoś wytarł szybę po deszczu.”. Koniec marzeń...
A TERAZ
Idźcie
cierpieć wraz ze swymi rodzinami...cierpcie jak zwierz ęta...
Burza, burza nadchodzi. Obyście żyli wiecznie...
DAJĄC NADZIEJĘ INNYM, SOBIE NIE ZOSTAWIAM ŻADNEJ”
„Ptasia
Ulica” (fragment -szkic)
* * *
NARODZINY
VENUS
Przyszła
na świat ku chwale najwyższych wartości, by dawać szczęście i
nieść życie, a lżyła wszelkim Bogom przez jego większość.
Maleńki błąd na taśmie produkcyjnej Stwórcy, lub demona do niego
podobnego. Pełna życia mimo falstartu w dniu narodzin, krucha
blondynka, koperkiem nazwana przez ojca, żyła i rosła w podziwie
dla piękna i dla niego stworzona.
Przez
lata przewodziła stadu podobnych jej kruszyn, nigdy nie dając się
wyprzedzić. Obserwowała świat z bezpiecznych pieleszy dzikiej
puszczy, gdzie filozofii uczyła się od mieszkańców lasu. Potem
odnalazła własną ścieżkę i kroczyła nią, cicha, lecz pełna
wewnętrznej siły, zarażając nią innych.
I
znów łamała zasady jak każdy, kto nie mieści się w planie na
pospolitych. Nigdy nie straciła mlecznych zębów, o
ciśnieniu żywego trupa i temperaturze ciała na tyle niskiej, by w
pełni nie poddawać się emocjom.
Martwcem
nazywana przez rodzeństwo, doskonała we wszystkim, od szklanego
ciała o kolorze i zapachu miodu począwszy, na siedmiu odcieniach
blondu we włosach skończywszy. Istny miks genetyczny czterech
narodowości, zapewnił Jej inteligencję i ponad przeciętne
umiejętności, dodając do tego talent, niczym siódmą pieczęć,
zamykając w tym niewielkim ciele potęgę zła i dobra.
Zimnym
Violetem będąc w głębi, na zewnątrz oślepiała słonecznym
blaskiem urody.
W
końcu nauczać zaczęła i tej drogi nie opuściła już nigdy.
Królowa życia, jednocześnie pełna lęku i wątpliwości,
nieświadoma swej potęgi, co w końcu ją złamało, gdy ból
zrodził gniew. A ten był początkiem zła.
I
samotności.
Jak
można było nie kochać takiego tworu? Jak nie pożądać czegoś,
co tak niepowtarzalnym będąc, nieśmiertelnym jeno zdawać się
może, i jedyną drogą spełnienia dla kogoś takiego, jak ja.
Niepoukładanego, żyjącego ponad czasem wędrowca?
Pokochałem
Ją więc od razu, gdym pierwszy raz usłyszał.
W
deszczowy dzień spojrzałem w Jej piękne, smutne oczy o kolorze
bardzo ciemnego bursztynu i zapadłem w nie po samo dno. Na zawsze,
mimo ogromu mocy, jaką wyczułem. Ja byłem powietrzem, Ona ogniem,
co mnie ogrzewał. Potrzebowaliśmy się wzajemnie, tak różni, a
jednocześnie bliscy sobie.
Uczucie
wybuchło z czasem, a blask silny miało, jak młoda gwiazda. Kilka
lat przeżyłem w takim szczęściu, iż dziś nie potrafię już go
opisać. To było coś takiego, czego słowa nie odnajdą. Co jedynie
drżeniem w sercu się odzywa i dreszczem biegnącym wzdłuż ciała.
Błyskało
w biały dzień, gdy dłonie nasze spotykały się, czas nie miał na
nas wpływu i stawał się niewolnikiem. Marzenia zdawały się
realne, a ja uwierzyłem, że żyć jednak dane mi będzie, gdyż
odnalazłem wyspę swoją, upragnioną i piękną po latach tułaczki.
Dałem
się zwieść. Zaufałem szczęściu i Jej. Przestałem myśleć, a
zacząłem czuć. To był błąd. Nie pierwszy w moim życiu.
I nie ostatni...
I nie ostatni...
„Ptasia
Ulica” (fragment )
fot.B
Shadow Mode Gallery
Shadow Mode Gallery
(rzeźba, rysunek, grafika, malarstwo, foto-projekty, szkice, zdjęcia z
wystaw i inne...)
wystaw i inne...)
akt - tusz, papier (szkic) aut.B
akt - akryl,płótno (szkic) aut.B
tusz, akwarela, papier - aut.B
"Iwan groźny" olej, płótno (szkic) aut. N
projekt koszulki - tusz, papier- aut.B
rzeźba ogrodowa - pręt stalowy, beton, kolor -aut.N
rzeźba ogrodowa - aut.N
rzeźby ogrodowe - aut.N
rzeźby ogrodowe - aut.N
akt -akryl, płótno - aut.B
portret podwójny - tusz, papier - aut.B
"Żywioły" - olej, płótno - aut.B
"Zimą..." - akwarela, gwasz, papier czerpany - aut.B
"Fajczer" - tusz, papier - aut.B
"Stara chata" - plener w górach - olej, płótno - aut.B
"Flamingi" - rzeźby ogrodowe - pręt stalowy, beton- aut.N
"Flamingi" fot..2
"Konie" - wg.B - akwarela miodowa, papier czerpany
"..." - rzeźba w drewnie - aut.N.
karton, grafit - szkic anatomiczny pod zlecenie aut.B
portret całopostaciowy - akryl - muralik 3D (zlecenie) aut.B
c.d.n
WYSTAWY W RAMACH SHADOW MODE GALLERY
Breslandczyk - jako student Wydziału Kultury i Sztuk Plastycznych przy Uniwersytecie Zielonogórskim - wystawy indywidualne oraz zbiorowe, między innymi:
Wystawa jeszcze na I roku studiów. Doszła do skutku dzięki propozycji, jaka padła pod moim adresem ze strony jednego z najlepszych artystów, jakich miałem przyjemność w życiu poznać. Igora Myszkiewicza nie muszę nikomu przedstawiać. To wielobarwna postać, ogromny talent i wiedza przekraczająca granice ludzkiego poznania. Znajomość z Igorem to jedna z najcenniejszych w moim życiu.
krótki wywiad ze mną po wystawie
Igor Myszkiewicz, poza przeogromną i przebogatą działalnością artystyczną, był także założycielem oraz koordynatorem działań stworzonej przez siebie Galerii Studenckiej Galera, która promowała nowych i nikomu nie znanych twórców. Po kilku latach działalności Galery Igor doczekał się uznania, nagrody za krzewienie kultury ze strony swojego rodzinnego miasta - Zielonej Góry
* * *
W roku 2004 wyróżnienie w kategorii RZEŹBA w ramach ogólnopolskiego "Salonu Jesiennego" - Żary 2004
* * *
Działamy także indywidualnie, pokazując to, co robimy, we własnym zakresie, w miarę naszych skromnych możliwości. Efektem była: "Sztuka wydarta Pajęczynie" i jej pierwsza odsłona, pod tytułem "Miłość"
Pomimo braku zainteresowania, ze strony ASP Wrocław oraz gminy (w której mieszkamy i tworzymy), mamy nadzieję kontynuować naszą działalność, otwierać kolejne wystawy plenerowe (ogród) w okresie letnim. Informacje zamieszczać będziemy w ramach naszego bloga. Z góry zapraszamy do odwiedzania nas!
* * *
Z JEDNEGO SERCA - SERCA DWA
W roku 2010 opuściła nas, po kilkuletniej walce z chorobą, nasza ukochana mama i żona. Była wyjątkową kobietą, wrażliwą i pełną miłości. Kochała przyrodę, sztukę i dobrą kuchnię... Dbała o nas, o nasze serca i dusze. Nie było Jej łatwo. Jesteśmy bandą indywidualistów, niechętnie przyjmujących do serca zdanie innych. Mnie i bratu poświęciła wszystko i nauczyła nas miłości. Niecierpliwie czekamy na kolejne spotkanie...w lepszym świecie. Obiecałem mamie, że Ją odnajdę. Po drugiej stronie rzeki znów utonę w Jej objęciach...
" Nad cmentarzem zaszło słońce" fot.B.
Grób mamy jest wyjątkowy i bardzo nasz. Wykonaliśmy go razem, to nasz wspólny projekt. Jedyny taki w całym rejonie, na niewielkim pagórku, wśród wiecznie zielonych, pachnących żywicą świerków i sosen, u stóp których płynie Odra. Cały obsadziliśmy żywymi roślinami, gdzie kwiaty i owoce ściągają motyle i ptaki.
Dla Ciebie, mamo...
Niedługo potem, pochowaliśmy kolejne dwie, bardzo bliskie nam osoby...
"Lśniąca łza kroplą się toczy
pnie się do góry i na dół spływa
i myśli w dziwne łączą się sploty
i wciąż nowa fala oczy przemywa
Poprzez wspomnienie idzie się do niej
rwącym potokiem, losem człowieka
bo życie minęło i tylko łza na dłoni
jednym gorzka, innym nie w porę przybyła."
N. 07.02.17





































Trzeba ludzi uświadomić !!! A ten kto nie ma nic do powiedzenia, niech milczy.
OdpowiedzUsuńWitam,
OdpowiedzUsuńWszystko co tu przeczytałam i zobaczyłam jest dla mnie niesamowicie budujące, inspirujące i uwrażliwiające! Teksty, muzyka, sztuka w pełnej krasie wdarła się w moją duszę i ją obnażyła. Jednocześnie zasiała we mnie nadzieję, by nie hamować tego, co mi w duszy gra i z uporem próbuje się wydostać. Jedynie proza życia stoi na przeszkodzie.
A wystarczyło jedno spotkanie przy spisywaniu licznika wody! Niewiarygodne jak niezbadane są nasze ścieżki życia.
Może będzie jeszcze okazja do kolejnych dyskusji o twórczości. Ciekawych, aczkolwiek bardziej żywiołowych niż z pozoru martwa strona internetowa.
Chętnie porozmawiam jeszcze o sztuce, również tej którą sama się zajmuję.
Pozdrawiam